wtorek, 25 sierpnia 2015

Jak drukować bez sterowników?

Problem zaczął się od zakupu urządzenia wielofunkcyjnego HP DeskJet 1050. Właściwie, to potrzebowałem tylko skanera (w starym zużyła się lampa i zostawiał smugi), ale okazało się, że taniej jest kupić skaner z drukarką niż sam skaner płaski. No cóż, takie czasy.

Skoro jednak „przy okazji” stałem się posiadaczem całkiem przyzwoitej drukarki (na pewno lepszej od używanego dotąd Lexmarka Z25), to jak na niej drukować z mojego notebooka z Windows 98? Niestety, sterownika dla Windows 98 dla tej drukarki nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Więc co: pozostaje zapisywać dokumenty na pendrive, przenosić na komputer stacjonarny (z Windows XP) i tam drukować? Można i tak, ale co, jeśli główny komputer jest akurat zajęty przez kogoś z rodziny? Czekać? Prosić? Przeganiać (i powodować konflikty rodzinne)?

Znacznie lepiej byłoby, gdyby dało się drukować wprost z notebooka za pośrednictwem domowej sieci komputerowej. Tu jednak zaczynają się „schody”: o ile udostępnienie w sieci drukarki podłączonej do komputera stacjonarnego nie nasuwa problemów, podobnie jak instalacja drukarki sieciowej na innym komputerze z Windows XP, to z Windows 98 mamy problem. Podczas instalacji system żąda sterownika, a tego nie ma.

Na szczęście sprawa nie jest beznadziejna. Należy najpierw skonfigurować wirtualną drukarkę postscriptową (proszę się nie przerażać: PostScript to taki standardowy język opisu strony używany w poligrafii) drukującą na fizycznym urządzeniu podłączonym do komputera z Windows XP, a następnie taką drukarkę udostępnić w sieci. Z instalacją drukarki sieciowej w Windows 98 nie będzie już problemu: PostScript jest standardem i jest obsługiwany przez praktycznie każdy system operacyjny.

Konfigurujemy drukarkę wirtualną

Nie będę ukrywał: nie jest to proste, zwłaszcza dla kogoś mniej obeznanego z techniką komputerową w ogóle, a systemem Windows w szczególności. Mam jednak nadzieję, że po przeczytaniu tego artykułu każdy będzie w stanie takie zadanie wykonać. Całość jest opisana w języku angielskim tutaj i tutaj. Poniżej prezentuję pewną kompilację tych rozwiązań, z nieznacznymi modyfikacjami.

Potrzebne będą:
GhostScript – programowy interpreter języka PostScript, kompilacja dla Windows
GSview – przeglądarka plików PostScript
RedMon – umożliwia przekierowanie portu drukarki do programu
cmdow.exe – do zarządzania oknami z poziomu konsoli znakowej (nie jest niezbędny, ale ułatwia życie)

Zaczynamy oczywiście od podłączenia i skonfigurowania drukarki fizycznej na maszynie z Windows XP. Tutaj jedyną „wyrocznią” jest fabryczna instrukcja obsługi. W niektórych przypadkach wymagane jest najpierw podłączenie drukarki, a potem instalacja oprogramowania, w innych – dokładnie na odwrót, a w przypadku HP DeskJet 1050 jakby „w połowie”: trzeba rozpocząć instalację oprogramowania, a drukarkę podłączyć w momencie pojawienia się stosownej informacji na ekranie. Dla zaoszczędzenia kłopotów koniecznie sprawdźmy, czy wszystko jest w porządku, drukując stronę testową.

Następnie przechodzimy do instalacji niezbędnego oprogramowania, w kolejności: GhostScript, GSview, RedMon, cmdow. Katalogi w których instalowane jest oprogramowanie możemy wybrać dowolnie lub pozostawić domyślne, ale ja wybrałem następująco (przyda się dla ustalenia uwagi):

GhostScript – D:\Winprog\gs\gs9.05 (u siebie zainstalowałem GhostScript w wersji 9.05)
GSview – D:\Winprog\gs\gsview
RedMon – D:\Winprog\gs\RedMon
cmdow.exe – C:\Util (program nie wymaga instalacji, po prostu kopiujemy plik)

Pora na skonfigurowanie wirtualnej drukarki. Klikamy „Start” → „Drukarki i faksy” (dla Windows XP Home Edition: „Start” → „Panel sterowania” → „Drukarki”) i otwieramy kreatora nowej drukarki („Dodaj drukarkę”). Wybieramy opcję „Drukarka lokalna podłączona do tego komputera”.

W oknie wyboru portu drukarki zaznaczamy „Utwórz nowy port” i z rozwijanej listy wybieramy typ portu: „Redirected Port”. Jeśli prawidłowo zainstalowaliśmy RedMon, taka opcja będzie dostępna. Jeśli dodajemy pierwszy przekierowywany port drukarki, zaproponowaną nazwą będzie „RPT1:”. Nie zmieniajmy tego.

Teraz wybieramy jakiś dostępny w systemie sterownik drukarki postscriptowej. Dobrym wyborem będzie HP Color LaserJer 4500 PS.


Jako nazwę drukarki podajemy coś prostego, np. „GS PS Printer” (bo to nie jest w rzeczywistości HP Color LaserJet, niech więc się poprawnie kojarzy), nie włączamy (na razie) udostępniania drukarki i nie drukujemy strony testowej (nie wydrukuje się).

Zanim wykonamy konfigurację portu drukarki przygotujmy prosty plik wsadowy. U mnie nazywa się on gsprt.bat i jest zapisany w katalogu C:\Bat. Oto jego zawartość:

c:\util\cmdow @ /HID
D:\Winprog\gs\gsview\gsview\gsprint.exe -printer "HP Deskjet 1050 J410 series" -color -


Proszę zwrócić uwagę na następujące szczegóły:
  1. poprawną ścieżkę do pliku gsprint.exe – znajduje się on w katalogu, w którym zainstalowaliśmy GSview; jeśli jest to inny katalog niż u mnie, trzeba ją zmodyfikować
  2. poprawną nazwę drukarki fizycznej – musi być dokładnie taka, jak w systemie, liczy się wszystko: wielkie i małe litery, odstępy itp.
  3. znak „-” na końcu, poprzedzony odstępem – jest konieczny.
Teraz przystępujemy do konfiguracji portu. Klikamy prawym klawiszem myszy nazwę naszej nowej drukarki (w oknie „Drukarki i faksy”), wybieramy „Właściwości”, klikamy zakładkę „Porty” i mając zaznaczony port „RPT1:” klikamy przycisk „Konfiguruj port”. W oknie właściwości wprowadzamy ścieżkę do naszego pliku wsadowego, jak na poniższej ilustracji. W celu uniknięcia pomyłki warto posłużyć się przyciskiem „Browse” i wskazać właściwy plik. Klikamy „OK” i zamykamy okno właściwości drukarki.


Dopiero teraz możemy spróbować wydrukować stronę testową (prawy klawisz myszy na nazwie drukarki, „Właściwości” → „Drukuj stronę testową”). Jeśli drukarka nie działa, to najprawdopodobniej zrobiliśmy gdzieś błąd w ścieżce dostępu do pliku gsprint.exe w gsprt.bat, a jeśli podczas drukowania pojawia się okno dialogowe wyboru drukarki – prawdopodobnie zrobiliśmy błąd w nazwie drukarki podanej w tym samym pliku.

Gdy wszystko działa dobrze, udostępniamy drukarkę w sieci (prawy klawisz myszy na nazwie drukarki, „Udostępnianie”). Wybierzmy jakąś krótką ale kojarzącą się z funkcjonalnością nazwę drukarki sieciowej, ja nazwałem ją GSPrinter.


Dygresja 1

Tak skonfigurowana wirtualna drukarka może się przydać nie tylko do udostępniania w sieci, ale również w systemie lokalnym, jeśli potrzebujemy jakichś specjalnych opcji wydruku. Spróbujcie na przykład wydrukować coś w odbiciu lustrzanym. Mogę się założyć, że jeśli tylko wasza drukarka nie jest jakimś super-hiper wypasionym profesjonalnym (i odpowiednio drogim) modelem – sterownik nie ma takiej funkcji. Na naszej drukarce postscriptowej da się to zrobić zawsze, niezależnie od tego, jakim fizycznym urządzeniem dysponujemy.
 

Dygresja 2

Jeśli ktoś przestudiował wskazane na początku dokumenty źródłowe mógł zauważyć, że podany tam sposób konfigurowania portu drukarki wirtualnej jest nieco inny, w szczególności nie jest używany żaden plik wsadowy. W takim jednak przypadku podczas drukowania program gsprint.exe (lub gswin32c.exe) wyświetla swoje okno. Jeśli komputer udostępniający drukarkę służy jedynie jako serwer wydruku, w niczym to nie przeszkadza. Rzecz ma się jednak inaczej, gdy jest wykorzystywany do normalnej pracy. Moja modyfikacja powoduje, że okno pojawia się tylko na ułamek sekundy, po czym jest ukrywane. Odpowiada za to pierwszy wiersz pliku wsadowego.


Drukujemy w sieci

Powróćmy teraz do systemu Windows 98, aby podłączyć się do drukarki sieciowej. Powinno to być proste: „Start” → „Ustawienia” → „Drukarki” → „Dodaj drukarkę” → „Dalej” → zaznaczamy „Drukarka sieciowa” → „Dalej” → przy wyborze ścieżki sieciowej lub nazwy kolejki klikamy przycisk „Przeglądaj” → rozwijamy listę zasobów udostępnianych przez nasz stacjonarny komputer → zaznaczamy udostępnioną drukarkę → „OK”.


Prawidłowa ścieżka sieciowa zostanie wprowadzona w okno dialogowe. Klikamy „Dalej” i pojawia się okno wyboru sterownika drukarki.


Teraz wybieramy jakąś drukarkę postscriptową dostępną w systemie. Ja uzyskuję dobre wyniki pod Windows 98 ze sterownikiem HP Color LaserJet PS. Klikamy „Dalej” i zmieniamy nazwę drukarki na nazwę modelu urządzenia rzeczywistego (można też fantazjować, ale po co?). Klikamy „Dalej”, pozostawiamy zaznaczenie przy „Drukuj stronę testową” i klikamy „OK”.

Jeśli wszystko poszło dobrze, na drukarce powinniśmy otrzymać mniej więcej to:


Czasem jednak Windows 98 bywa kapryśny i podczas próby wyszukania drukarki sieciowej możemy otrzymać komunikat, że przeglądanie sieci nie jest możliwe, albo na liście wyświetlonych komputerów brakuje akurat tego, który udostępnia drukarkę.

W takim przypadku, nie wdając się na razie w przyczyny tego stanu rzeczy, spróbujmy innej drogi. Klikamy prawym klawiszem myszy ikonę „Otoczenie sieciowe” na pulpicie i wybieramy „Znajdź komputer...”. W wyświetlonym oknie dialogowym wpisujemy nazwę komputera udostępniającego drukarkę (u mnie nazywa się on Mc1) i klikamy przycisk „Znajdź”. Jeśli tylko sieć działa prawidłowo, nazwa odnalezionego komputera pojawi się na liście wyników.


Klikamy dwukrotnie na ikonie komputera i otwiera się okno z udostępnianymi przez niego zasobami.


Teraz klikamy dwukrotnie ikonę wybranej drukarki, następnie „Tak” (no przecież wiemy, że drukarkę należy zainstalować przed użyciem), potem „Dalej” i już jesteśmy w znanym oknie wyboru sterownika.

Windows Vista/7/8/8.1

Czy zakupiliście już laptopa (a może komputer stacjonarny) z jednym z najnowszych systemów Microsoftu? Czy wyrzuciliście już swoją jeszcze nie tak starą i całkowicie sprawną drukarkę, bo nie ma do niej sterownika dla nowych „okienek”? Jeśli jeszcze nie, to proszę się zastanowić: w analogiczny do powyżej opisanego sposób możemy udostępnić w domowej sieci starszą drukarkę dla nowej wersji Windows.

Komunikatory, serwisy społecznościowe i różne inne takie

Nadeszła wreszcie pora żeby poruszyć temat komunikatorów i serwisów społecznościowych. W końcu dla wielu (czyżby większości?) użytkowników Internet kojarzy się przede wszystkim z Facebookiem, NK (dawniej Nasza Klasa), Skype'em, GG (dawniej Gadu-Gadu) i tym podobnymi, a najważniejsze to mieć nieprzerwany kontakt z rzeszą znajomych i możliwość niezwłocznego publikowania zdjęć z wakacji, zabawnych filmików, złotych myśli, zwierzeń „od serca”, poglądów politycznych i co tam kto jeszcze zdoła wymyśleć. No a jeśli ktoś nie ma konta na Facebooku, w GG czy Skypie? To przecież tak, jakby w ogóle nie istniał!

Skoro tak, to wyobraźcie sobie, że czytacie tekst napisany przez ducha, bo do niedawna nie miałem konta w żadnym serwisie społecznościowym i nie używałem żadnego komunikatora. W końcu jednak zostałem zmuszony do zainstalowania Skype'a na komputerze domowym (z Windows XP) po prostu dlatego, żeby w ogóle zobaczyć „z czym to się je”. Zainstalowałem jakieś dwa lata temu, wykonałem jedno połączenie video, uznałem że wszystko doskonale działa i na tym koniec. Już nawet kamerę odłączyłem od komputera, bo stwierdziłem, że nie odczuwam żadnej potrzeby aby z niej korzystać.

Podobnie było z polskim komunikatorem Gadu-Gadu. Potrzebowałem go bo takiej formy kontaktu życzył sobie sprzedawca na Allegro od którego kupiłem jakiś towar. Pobrałem zatem mobilną wersję komunikatora, uruchomiłem, założyłem konto i skontaktowałem się ze sprzedawcą. Było to kilka lat temu i od tego czasu nie wykonałem ani jednego kontaktu. Teraz już pewnie nawet nie mam konta, bo w serwisie GG nieużywane numery po jakimś czasie wracają do puli.

No a serwisy społecznościowe? Tak, w końcu założyłem konto na Facebooku. Potrzebowałem informacji, którą jeden z moich znajomych opublikował tylko tam i nigdzie indziej. Dzisiaj jest to zresztą dobre źródło pozyskiwania informacji również od różnych instytucji czy stowarzyszeń. Jednakże nie publikuję na Facebooku żadnych wiadomości o sobie i nie poszerzam grona internetowych znajomych, a tych kilka osób które mam zarejestrowane, znam z „realu”. Szczerze mówiąc ilość osób do jakiej może w tym serwisie być propagowana informacja (zwłaszcza jeśli ktoś bezkrytycznie dołącza „wspólnych” znajomych lub przyjmuje zaproszenia) nie tyle mnie fascynuje, ile przeraża (no cóż: dinozaur).

Nie napiszę zatem nic sensownego na temat możliwości korzystania z komunikatorów i serwisów społecznościowych na starym sprzęcie. Niech się tym zajmie ktoś inny, ja nie mam motywacji.

Oswajanie Thunderbirda

Gdyby chodziło o ogromnego ptaka żyjącego ponoć w Ameryce Pólnocnej i zwanego przez tamtejszych Indian Ptakiem Gromem, albo o Teratornisa, wymarłego wielkiego ptaka drapieżnego z plejstocenu (chociaż niektórzy twierdzą, że wcale nie wymarł), to bym się poważnie zastanawiał, czy go oswajać. Na szczęście tym razem chodzi po prostu o program Mozilla Thunderbird do obsługi poczty elektronicznej, grup dyskusyjnych i kanałów informacyjnych (RSS), zatem nie ma się czego obawiać.

Używam Thunderbirda od wielu lat i wcale nie uważam się za eksperta. Nigdy nie przetestowałem wszystkich jego możliwości, korzystając tylko z tych, które wydawały mi się potrzebne i wygodne. Dlatego nie należy traktować tego opisu jako jakiejś wyczerpującej instrukcji obsługi programu. Nie będę się też zajmował podstawami jego instalacji i konfiguracji. Zainteresowani bez trudu znajdą potrzebne informacje w Internecie. Zamiast tego chciałbym skoncentrować się na kilku ustawieniach, które dla mnie samego okazały się przydatne. Być może pomogą również komuś innemu. Opisywane ustawienia zostały przetestowane w wersji 3.1.7 programu Thunderbird, w większości jednak dadzą się bez modyfikacji zastosować w nowszych wersjach, oraz w starszych 2.x.
  1. Nie lubię HTML-a
Nie lubię poczty elektronicznej w formacie HTML. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że w listach, również elektronicznych, interesuje mnie przede wszystkim informacja, forma ma zdecydowanie mniejsze znaczenie. Kiedy jednak rzeczywiście zachodzi potrzeba przesłania jakiegoś profesjonalnie wyglądającego dokumentu, to wolę, żeby był załączony jako plik w którymś z popularnych formatów (choćby PDF), a nie przygotowywany bezpośrednio w programie pocztowym. Poza tym HTML często jest wykorzystywany do włączania bezpośrednio do wiadomości różnych treści multimedialnych, co również mi nie odpowiada: list to list, a nie film czy prezentacja audiowizualna. Jeśli zachodzi potrzeba wysłania takich materiałów, można je również dołączyć do wiadomości jako załączniki. Wówczas to ja, odbiorca, mogę zdecydować, czy i kiedy otworzyć taki załącznik. Często też się zdarza, że wiadomość HTML przygotowana w jednym programie pocztowym nie wygląda dokładnie tak samo w innym. Może się na przykład okazać, że użyta przez nas czytelna i elegancka czcionka, u odbiorcy wyświetla się jako bardzo mała albo w ogóle nie taka, utrudniając czytanie. Zjawisko to występuje szczególnie często, gdy nadawca i odbiorca używają nie tylko różnych programów pocztowych, ale na dodatek różnych systemów operacyjnych, na przykład Windows i Linuksa. Wreszcie, co wcale nie jest najmniej istotne, wszelkie ataki na system za pośrednictwem poczty elektronicznej wymagają „przemycenia” na komputer ofiary szkodliwego kodu, którego zwyczajnie nie da się umieścić w „czystym” tekście. Bezpieczniej jest zatem, jeśli program pocztowy nie uruchamia automatycznie żadnego kodu zawartego w wiadomościach e-mail.

Dla takich jak ja dziwaków Thunderbird oferuje kilka przydatnych ustawień. Przede wszystkim możemy sprawić, żeby każda wiadomość, również ta nadana oryginalnie w formacie HTML, wyświetlała się w postaci „czystego” tekstu. W menu programu klikamy „Widok”, następnie rozwijamy „Wyświetlaj wiadomości jako” i zaznaczamy „Zwykły tekst”.


Uwaga: to jest ustawienie globalne. Będzie dotyczyło wszystkich kont pocztowych, a także np. kanałów informacyjnych, co niekoniecznie musi być zgodne z naszymi intencjami. Z drugiej strony, jeśli skonfigurujemy kanały RSS w sposób opisany poniżej, ustawienie sprawdzi się również w odniesieniu do tego typu informacji.

Zgodnie z zasadą „nie rób drugiemu, co tobie niemiłe” staram się również wysyłać wiadomości „czystym tekstem” i to nawet w odpowiedzi na list przygotowywany w formacie HTML. W tym celu w opcjach konfiguracji danego konta pocztowego odznaczmy pozycję „Twórz wiadomości w formacie HTML”.


To z kolei jest ustawienie lokalne, przypisane do danego konta pocztowego. Nic nie stoi na przeszkodzie, aby używać różnych ustawień dla różnych kont.

Powiecie: „no dobrze, ale ja mam kilku odbiorców, którzy zdecydowanie preferują HTML”. Co wtedy? Wówczas można indywidualnie ustawić preferowany format wiadomości dla każdego odbiorcy wprowadzonego do książki telefonicznej. We właściwościach konta pocztowego pozostawiamy zaznaczoną opcję „Twórz wiadomości w formacie HTML”, a dla odbiorców preferujących format tekstowy otwieramy wizytówkę w książce adresowej i ustawiamy „Preferowany format otrzymywanych wiadomości” na „Tekstowy”. W takim przypadku wiadomość przygotowywana jest w formacie HTML i konwertowana do „czystego” tekstu w momencie wysyłki.

Ja jednak na ogół nie korzystam z tej możliwości. Konieczność ustawiania preferowanego formatu wiadomości dla każdego odbiorcy jest dla mnie uciążliwa. Byłoby to dobre, gdybym preferował format HTML, a tylko do kilku dziwaków wysyłał wiadomości tekstowe. Przy odwrotnych preferencjach narzędzie traci na wartości. Poza tym nie odpowiada mi fakt, że nie mam pełnej kontroli, w jaki sposób HTML jest konwertowany na tekst.
  1. Piszemy pod cytatem
Cytowanie fragmentów otrzymanej wiadomości podczas redagowania odpowiedzi bardzo ułatwia pracę, ponadto upodabnia korespondencję e-mail do naturalnego dialogu, co z kolei jest udogodnieniem dla odbiorcy. Ilustruje to poniższy, hipotetyczny fragment korespondencji.

>> Napisz, proszę, jaka tam u Ciebie pogoda, bo u nas ciągle leje i leje.

U nas w zasadzie pogodnie, chociaż wieje trochę za bardzo.

Wszystko się sprawdza, jeśli, zgodnie z zasadami netykiety, odpowiadamy pod cytowanym tekstem, oraz wycinamy te fragmenty oryginalnego tekstu, do których się nie odnosimy.

Nie wiem skąd wzięła się maniera (podejrzewam jednak, że została wprowadzona przez Microsoft poprzez domyślną konfigurację ich programów pocztowych), aby odpowiadać nie pod, ale nad cytatem. Oczywiście nikt się wtedy nie bawi w wycinanie czegokolwiek. Takie podejście ma może uzasadnienie w biznesie, jeśli chcemy mieć w jednej wiadomości całą historię korespondencji. W kontaktach prywatnych powoduje to jednak powstawanie niepotrzebnych „ogonów”, których nikt nie czyta, a zwiększają ruch w sieci i zajmują miejsce na dyskach przeznaczonych do przechowywania poczty. Szczególnie źle widziane są takie praktyki na forach dyskusyjnych.

Thunderbird w domyślnej konfiguracji powinien mieć włączone automatyczne cytowanie oryginalnej wiadomości i ustawiać kursor pod cytatem. Nie jestem pewny, czy tak jest we wszystkich wersjach, warto zatem sprawdzić. Odpowiednie ustawienia znajdują się w opcjach konfiguracji kont (druga ilustracja).
  1. Filtrujemy spam
Niechciane wiadomości to w dzisiejszych czasach prawdziwa plaga. Wystarczy założyć konto poczty elektronicznej i przez pewien czas normalnie go używać, żeby masowo zaczęły przychodzić e-maile promujące rewelacyjne sposoby na powiększenie tego i owego, schudnięcie o 20 kg w tydzień, zarobienie milionów bez żadnego nakładu pracy, czy też po prostu oferujące towary, bez kupienia których nie będziemy w stanie przeżyć ani chwili dłużej. Oczywiście możemy nie czytać tych bzdur, ale one zwyczajnie przeszkadzają: w natłoku spamu można przeoczyć jakąś istotną wiadomość, a w skrajnym przypadku skrzynka się przepełni.

Thunderbird ma wbudowany bardzo dobry automatyczny filtr antyspamowy, który włączamy i konfigurujemy niezależnie dla każdego konta pocztowego (Narzędzia → Konfiguracja kont). U mnie wygląda to tak:


Teraz wystarczy tylko trochę konsekwencji: niechcianych e-maili nie kasujemy od razu, tylko oznaczamy jako „niechciane”. Przeglądamy też od czasu do czasu folder ze spamem, i jeśli jakieś listy zostały błędnie zakwalifikowane, oznaczamy je jako „pożądane”. W ten sposób filtr „uczy się” naszych preferencji i działa coraz bardziej niezawodnie. Pamiętać jednak należy, że to tylko automat: zawsze może się zdarzyć, że jakaś oczekiwana wiadomość wyląduje w folderze ze spamem. Dlatego nie polecam konfigurowania filtru antyspamowego na przenoszenie e-maili bezpośrednio do kosza.

Jeśli korzystamy z darmowych kont poczty elektronicznej udostępnianych przez portale internetowe, mamy do czynienia z jeszcze jedną kategorią e-maili: informacjami reklamowymi wysyłanymi przez macierzysty portal. Wyrażenie zgody na otrzymywanie takich wiadomości jest zwykle warunkiem uruchomienia konta. Powiedzmy sobie jednak otwarcie: wprawdzie wyraziłem zgodę na to, że takie wiadomości będą do mnie wysyłane, ale to wcale nie oznacza, że będę je czytał. Reklamy nadsyłane przez portal uważam za taki sam spam, jak każde inne. Filtr antyspamowy nie nadaje się jednak do usuwania tego rodzaju poczty, bardzo szybko zaczęłyby być „wycinane” także wiadomości pożądane. Należy skorzystać z innego mechanizmu.

Jedną z „mocniejszych” właściwości Thunderbirda jest możliwość konfigurowania własnych filtrów umożliwiających segregowanie i wstępną obróbkę wiadomości. Dostęp uzyskujemy poprzez „Narzędzia” → „Filtrowanie wiadomości”, dla każdego konta pocztowego można utworzyć niezależny zestaw filtrów.

W celu pozbycia się e-maili reklamowych z portali wykorzystamy fakt, że często nie wysyłają one poczty do każdego użytkownika indywidualnie, ale „idą na łatwiznę” korzystając z adresów „grupowych”. W polu „Adresat” możemy wówczas znaleźć wyrażenia typu „undisclosed recipients”, „odbiorca mailingu”, „użytkownicy poczty”, „users” i tym podobne, które można wykorzystać do stworzenia reguł filtrowania, jak na poniższym przykładzie.


Jak z tego widać, u mnie e-maile reklamowe z portali „lądują” w folderze ze spamem.
  1. Grupy dyskusyjne – nie rozwijaj żadnego wątku
Thunderbird jest, jak dla mnie, znakomitym programem do obsługi grup dyskusyjnych (usenet). Oczywiście dla niektórych może okazać się niewystarczający, zwłaszcza dla użytkowników grup binarnych. Ci zdecydowanie potrzebują bardziej profesjonalnych rozwiązań, jednak dla uczestnictwa w „zwykłych” dyskusjach w zasadzie nic lepszego nie potrzeba... gdyby nie jeden, tyci, tyci problem.

Zwykle konfiguruję czytniki grup dyskusyjnych w ten sposób, żeby wszystkie wątki w danej grupie były „zwinięte”. Ułatwia to przeglądanie wątków i wyszukiwanie tych najbardziej interesujących. Niestety poczynając od wersji 3.0 Thunderbirda programiści Mozilli wpadli na pomysł, żeby wątek zawierający najnowszą wiadomość był automatycznie rozwijany. Pomysł moim zdaniem absurdalny: wcale nie musi być tak, że najnowsza wiadomość jest jednocześnie najbardziej interesująca (szczerze mówiąc w moim przypadku zdarza się tak niezwykle rzadko), zaś rozwinięcie długiego wątku skutecznie przeszkadza w przeglądaniu, najczęściej zmuszając do jego natychmiastowego zwinięcia.

Na szczęście jest sposób na powrót do normalności. W menu programu klikamy „Narzędzia”, następnie „Opcje”.


W otwartym oknie dialogowym wybieramy „Zaawansowane” i na zakładce „Ogólne” klikamy klawisz „Edytor ustawień”. Thunderbird wyświetli ostrzeżenie, że modyfikacja tych ustawień może powodować problemy, grozi utratą gwarancji (niby jakiej gwarancji?!) i tak dalej, kliknijmy klawisz „Zachowam ostrożność, obiecuję!”. Otworzy się okno edytora ustawień, w którym musimy odnaleźć zmienną „mailnews.scroll_to_new_message”. Najszybciej będzie, jeśli zaczniemy wpisywać tę nazwę w polu „Filtr”.


Gdy już znajdziemy zmienną, zmieniamy jej wartość na „false”, jak na powyższej ilustracji (trzeba kliknąć nazwę zmiennej prawym klawiszem myszy i wybrać „Przełącz”). Od tej chwili Thunderbird nie będzie „z własnej inicjatywy” rozwijał żądnego wątku.
  1. Thunderbird i K-meleon – zgodna współpraca
Normalnie w przyrodzie „współpraca” drapieżnego ptaka z kameleonem zakończyłaby się w ten sposób, że ten pierwszy zjadłby tego drugiego. W rzeczywistości komputerowej jednak tandem Thunderbird – K-meleon jest niezwykle wygodny przy obsłudze kanałów informacyjnych RSS.

Myślę, że każdy użytkownik RSS przekona się prędzej czy później o tym, że nawet w subskrybowanych kanałach, a więc tych uznanych za ciekawe, 90% wiadomości nie zasługuje na to żeby je czytać. Czytnik RSS ułatwia selekcję wiadomości w ten sposób, że najpierw prezentuje tytuły, a następnie, po kliknięciu tytułu, nagłówek ze zwięzłym opisem zawartości. Dopiero po kliknięciu odpowiedniego linku prezentowana jest strona WWW zawierająca pełną informację.

Jeśli wykorzystujemy Thunderbirda jako czytnik RSS, mamy do dyspozycji dwa tryby pracy. W pierwszym po kliknięciu tytułu wiadomości prezentowane jest krótkie podsumowanie, a po kliknięciu linku do strony WWW (na ilustracji wyświetlany na czerwono) otwiera się ona w przeglądarce internetowej. Domyślnie po zainstalowaniu i skonfigurowaniu kont kanałów informacyjnych Thunderbird powinien pracować właśnie w ten sposób. Jeśli tak nie jest, klikamy „Widok” (w menu głównym), następnie rozwijamy „Wyświetlaj artykuły jako” i zaznaczamy „Podsumowanie”.


Jeśli chcemy, aby Thunderbird był samodzielnym czytnikiem nie wymagającym „wsparcia” innych programów, możemy skonfigurować go w taki sposób, aby po kliknięciu tytułu pełna strona z wiadomością wyświetlała się bezpośrednio w programie („Widok” → „Wyświetlaj artykuły jako” → „Strona WWW”).


Osobiście nie lubię tego trybu: wczytanie każdej strony trwa pewien czas (tym dłuższy im słabszego sprzętu i wolniejszego łącza używamy), treść trzeba przewijać (chociaż można otworzyć wiadomość w nowym oknie i mieć do dyspozycji większą powierzchnię ekranu), zaś po samym tytule często trudno się zorientować, czy informacja w ogóle jest warta poświęcania na nią czasu. Pozostawmy zatem wyświetlanie stron WWW przeglądarce WWW.

To jednak nie wszystko. Ja bym chciał przeglądać podsumowania artykułów, ale tak, żeby po kliknięciu linku wiadomości ładowały się „w tle”. Po wybraniu wszystkich interesujących informacji mógłbym przejść do czytania po kolei pobranych już artykułów. Takiej funkcjonalności nie mają nawet dedykowane czytniki RSS (przynajmniej ja takiego nie znam), można ją jednak uzyskać z Thunderbirdem, jeśli domyślną przeglądarką WWW w systemie jest K-meleon (skonfigurowany tak, jak opisywałem w poprzednich artykułach).

Praca przebiega następująco: otwieramy Thunderbirda, przechodzimy do wiadomości RSS i klikamy na link do pierwszego z interesujących nas artykułów. Otwiera się okno przeglądarki K-meleon (w miarę szybko, jeśli używamy loadera) i rozpoczyna się pobieranie strony WWW. W tym momencie (nawet nie czekając na zakończenie pobierania) możemy zminimalizować okno K-meleona i wrócić do Thunderbirda. Wszystkie następne artykuły będą się otwierały na kolejnych kartach K-meleona, przy czym przeglądarka będzie pozostawała w tle. Po wybraniu interesujących nas wiadomości przywracamy okno K-meleona i rozpoczynamy czytanie. Trzeba tylko uważać, żeby nie przesadzić: K-meleon jest zasobożerny i jeśli otworzymy zbyt dużo kart, możemy sobie zablokować system.

Analogiczną funkcjonalność można uzyskać we współpracy z Firefoksem, sprawa jest jednak nieco bardziej złożona. Nie wystarczy skonfigurowanie przeglądarki tak, aby otwierała linki na nowej karcie, zamiast w nowym oknie. Po kliknięciu linku w Thunderbirdzie Firefox będzie za każdym razem „wyskakiwał” na pierwszy plan. Należy w przeglądarce przejść do edycji zaawansowanych ustawień konfiguracyjnych (wpisując about:config w oknie adresu) i przestawić zmienną „browser.tabs.loadDivertedInBackground” na wartość „true”.
  1. Stop multimediom w podsumowaniach RSS
Najwyraźniej dystrybutorzy kanałów RSS zorientowali się, że większość subskrybentów poprzestaje na czytaniu podsumowań prezentowanych informacji. Niektórzy z nich wpadli więc na szatański pomysł, żeby w tych podsumowaniach umieszczać elementy multimedialne, a nawet, o zgrozo, flmy reklamowe. Nie muszę chyba pisać, jak bardzo to utrudnia pracę: zamiast szybko „przelecieć się” po podsumowaniach musimy czekać na załadowanie multimediów. Praktykom takim można i należy przeciwdziałać.

Jednym ze sposobów może być zainstalowanie w Thunderbirdzie dodatku AdBlock Plus, tego samego, co w przeglądarce Firefox. Dodatek ten jednak potrafi bardzo spowolnić pracę z programem oraz „pożreć” znaczącą ilość pamięci operacyjnej i czasu procesora. Na słabszych komputerach po prostu się nie sprawdzi.

Jest jednak inne wyjście: pamiętacie ustawienie pozwalające na reprezentację e-maili HTML-owych w postaci „zwykłego” tekstu (wcześniej w tym artykule)? Ma ono również wpływ na wyświetlanie podsumowań RSS i w efekcie możemy otrzymać coś takiego, jak na ilustracji poniżej.


Nie wygląda to może wyjątkowo pięknie, ale jest czytelne, działa szybko a pełną treść strony (w tym również podsumowanie) ze wszystkimi multimediami możemy sobie zawsze obejrzeć w przeglądarce WWW.

Dygresja

Ustawienia sposobu wyświetlania wiadomości e-mail i kanałów RSS powinny chyba być niezależne. Wskazywałby na to fakt, że po ustawieniu się na koncie RSS, w menu programu dostępne są ustawienia: „Widok” → „Wyświetlaj artykuły jako → „Zwykły tekst” (podkreślam: „artykuły”, nie „wiadomości”). Ustawienie to jest niezależne od opisywanych wcześniej opcji dotyczących wiadomości e-mail. W mojej wersji Thunderbirda (3.1.7) to jednak nie działa: zmiana ustawienia nie ma żadnego wpływu na wyświetlanie podsumowań RSS, działa zaś zmiana w ustawieniach dotyczących wiadomości, jak to opisywałem. Zalecam jednak, aby każdy sprawdził samodzielnie w swojej wersji Thunderbirda.

Ludzie listy piszą

„Ludzie listy piszą, zwykłe, polecone...” No nie: serio? Ktoś jeszcze dzisiaj pisze takie listy? Sam, mimo że mam swoje lata, chyba należę już do pokolenia niezbyt często komunikującego się za pomocą papieru. Ale ludzie piszą e-maile. Wprawdzie młode pokolenie zarzuca i ten rodzaj przekazywania informacji na rzecz przeróżnych komunikatorów i serwisów społecznościowych, ja jednak, jako komputerowy dinozaur, zdecydowanie preferuję e-mail. Mam nadzieję, że wśród użytkowników starych komputerów znajdzie się wystarczająco wielu zwolenników tradycyjnej poczty elektronicznej, żeby ten artykuł nie był tylko głosem wołającego na pustyni.

Skoro tak, to pozwolę sobie na jeszcze jedno stwierdzenie: dinozaury używają programów pocztowych. Tak, ja wiem, że istnieje coś takiego jak webmail, że niektóre serwisy pocztowe dopuszczają używanie tylko tego, że zaletą webmaila jest niezależność od systemu operacyjnego i obsługa przez przeglądarkę WWW, którą i tak każdy posiada. Tylko że to nie jest do końca prawda. Wiele serwisów do poprawnego działania wymaga nie „jakiejś” przeglądarki WWW, tylko „nowoczesnej” przeglądarki WWW, obsługującej najnowsze technologie. Wiele zorientowanych jest na system operacyjny Windows i to w wersji co najmniej XP, co może utrudniać korzystanie z nich użytkownikom innych systemów. Ponadto w przypadku obsługi poczty elektronicznej przez przeglądarkę, zdecydowana większość operacji wykonywanych przez komputer i danych transmitowanych przez łącze internetowe nie służy wcale czytaniu, pisaniu i organizowaniu e-maili, tylko wyświetlaniu służącego do tego celu interfejsu. „Balast” ten może nie obciąża aż tak bardzo sprzętu (chociaż jeśli używamy jakiegoś „zabytku” może dać się we znaki), ale jeśli nie mamy odpowiednio szybkiego łącza internetowego, sprawa zaczyna być poważna. W szczególności, gdy używamy sieci komórkowej i skończy nam się pakiet internetowy (włączy się „lejek”), obsługa poczty w ten sposób okaże się baaaaardzo uciążliwa.

W przeciwieństwie do tego, jeśli używamy dedykowanego programu pocztowego, moc komputera i przepustowość połączenia wykorzystywane są przede wszystkim do wykonywania głównego zadania, jakim jest obsługa poczty. Mało tego: połączenie z Internetem nie musi wcale być nieprzerwane. Można sobie pobrać e-maile na swój komputer, następnie rozłączyć połączenie, obrabiać wszystko „offline” i połączyć się z siecią ponownie dopiero w celu wysłania przygotowanych już odpowiedzi. W przypadku gdy posługujemy się pocztą elektroniczną głównie w formie tekstowej i nie dodajemy dużych załączników w postaci plików multimedialnych, wymagania są naprawdę minimalne. Nawet najsłabszy komputer i połączenie z „lejkiem” da radę. Ponadto interfejs programu pocztowego może być znacznie bardziej rozbudowany i po prostu wygodniejszy, a funkcje działają szybciej. Dzieje się tak, gdyż pracujemy w „prawdziwej” aplikacji przystosowanej dla danego systemu operacyjnego i komputera, a nie „udawanej” w przeglądarce.

Pozostaje jeszcze sprawa wyboru programu pocztowego. W porównaniu do problemów stwarzanych przez przeglądarki internetowe (co było tematem dwóch z poprzednich wpisów) sprawa jest dość prosta. Poczta elektroniczna nie ewoluuje tak szybko, jak serwisy WWW, i nawet użytkownik starego komputera i systemu operacyjnego Windows 98 (albo nawet 95) z łatwością znajdzie coś dla siebie. No, chyba że ktoś chce traktować e-mail jako jeszcze jeden multimedialny „bajer”. Ja jednak nie jestem zwolennikiem takiego podejścia: list to list, a nie prezentacja multimedialna czy film.

Nie podejmuję się zrobić jakiegoś wyczerpującego opisu wszystkich (to w ogóle niemożliwe), czy nawet tylko najważniejszych (a jakie przyjąć kryterium „ważności”?) programów pocztowych. Zamiast tego spróbuję się podzielić uwagami na temat aplikacji, z którymi miałem jakiś mniej lub bardziej bliski kontakt. Zanim jednak to zrobię, najpierw kilka uwag o protokołach.

SMTP/ESMTP

SMPT (Simple Mail Transfer Protocol) to opracowany w 1982 roku protokół komunikacyjny opisujący sposób rozsyłania poczty elektronicznej. Jak sama nazwa wskazuje jest on stosunkowo prosty, między innymi nie zawiera żadnych mechanizmów weryfikacji nadawcy przesyłki. Posługując się SMTP każdy może wysyłać e-maile do każdego, korzystając z dowolnego serwera.

Stało się to problemem w momencie, kiedy Internet przestał być elitarną siecią dostępną przede wszystkim dla ośrodków akademickich, a stał się medium powszechnym. Kiedy jeszcze dobrali się do tego „marketingowcy” (mam tu na myśli nie tylko profesjonalnych sprzedawców i specjalistów od reklamy, ale również wszelkiego rodzaju oszustów) skrzynki pocztowe użytkowników zaczęły być zalewane olbrzymią ilością poczty reklamowej, tak zwanego spamu. Ze względu na brak weryfikacji nadawcy spamerzy byli bezkarni, a walka ze spamem przypominała walkę z wiatrakami.

Głównie z tego powodu w roku 1995 opracowano zestaw rozszerzeń protokołu SMTP opublikowany jako ESMTP (Extended SMTP), przewidujący między innymi autoryzację nadawcy. Od tego momentu poprawiony protokół zaczął powoli rozpowszechniać się w sieci i już około 2000 roku trudno było znaleźć serwer posługujący się „zwykłym” SMTP. Stało się to problemem dla użytkowników programów pocztowych nieobsługujących ESMTP, wymuszając wymianę lub aktualizację oprogramowania. Obecnie wszystkie zarejestrowane serwery pocztowe korzystają do rozsyłania poczty z ESMTP.

Jakie to ma dla nas znaczenie? Ano takie, że nie możemy używać bardzo starego programu pocztowego, bo niczego za jego pomocą nie wyślemy. No a gdyby ktoś miał taki program, na przykład zintegrowany z jakimś pakietem biurowym (chociażby StarOffice) i koniecznie chciał go używać (jak już umiem korzystać z pakietu biurowego, to po co mam się jeszcze uczyć programu pocztowego)? Jest i na to sposób, ale napiszę o tym na samym końcu.

POP3 czy IMAP

POP3 (Post Office Protocol) to protokół internetowy pozwalający na odbiór poczty elektronicznej ze zdalnego serwera. Jeśli ktoś używa programu pocztowego i nie zastanawiał się specjalnie nad jego konfiguracją, albo skorzystał z opcji konfiguracji automatycznej (dostępna w niektórych programach), to prawie na pewno wykorzystuje ten właśnie protokół. Spełnia on idealnie swoje zadania, jeśli do obsługi poczty używamy tylko jednego komputera. Jeśli korzystamy z wielu urządzeń, w tym przenośnych, takich jak smartfony czy tablety, zaczynają się problemy, gdyż poczta po pobraniu na komputer lokalny jest zwykle kasowana na serwerze i staje się niedostępna dla innego urządzenia. Można wprawdzie tak skonfigurować programy pocztowe, aby nie kasowały listów na serwerze, ale wtedy prędzej czy później zrobi się bałagan: albo będziemy wielokrotnie pobierać tę samą pocztę, albo niechcący coś istotnego sobie skasujemy. Pracując z protokołem POP3 nie musimy przez cały czas utrzymywać aktywnego połączenia z Internetem. Jest ono wymagane tylko na czas pobierania wiadomości. Cała dalsza obróbka wiadomości: czytanie, organizowanie w foldery, redagowanie odpowiedzi, kasowanie itp. odbywa się lokalnie. Ponowne nawiązanie połączenia jest niezbędne dopiero wtedy, kiedy chcemy wysłać przygotowane odpowiedzi (protokołem ESMTP).

Następcą POP3 jest IMAP (Internet Message Access Protocol). W przeciwieństwie do POP3 został on zaprojektowany do zarządzania pocztą znajdującą się na zdalnym serwerze. Przechowywanie i organizowanie poczty na serwerze, a nie na komputerze lokalnym, sprawia, że jest ona dostępna dla wielu urządzeń (nawet jednocześnie, gdyż IMAP umożliwia wielokrotne logowanie do tego samego konta). Ma to wszystkie zalety webmaila, jednak dzięki używaniu dedykowanej aplikacji obsługa poczty działa zdecydowanie sprawniej (nie musimy „ciągnąć” z Internetu elementów interfejsu). Jedno drugiego zresztą się nie wyklucza: możemy mieć na jednym urządzeniu skonfigurowaną aplikację pocztową korzystającą z IMAP, a na innym zarządzać tą samą pocztą przez przeglądarkę. Podczas korzystania z IMAP zwykle wymagane jest utrzymywanie aktywnego połączenia internetowego przez cały czas pracy, chyba że użytkownik zrobi sobie lokalną kopię zawartości serwera lub tylko wybranych wiadomości i nawiązuje połączenie jedynie na czas synchronizacji. Możliwość taka jest zaimplementowana w samym protokole i udostępniana przez wiele aplikacji pocztowych.

Niestety nie wszystkie programy pocztowe (zwłaszcza te starsze) obsługują IMAP, a z tych które obsługują, nie wszystkie robią to poprawnie. Pora jednak przejść do konkretów.

Outlook Express

Outlook Express jest standardowym klientem pocztowym dołączanym do systemu operacyjnego Windows, począwszy od wersji 98 aż do XP. Ze względu na liczne luki bezpieczeństwa czyniące ten program podatnym na wszelkiego rodzaju ataki, oraz politykę „zabezpieczania” programu stosowaną przez Microsoft, a polegającą na utrudnianiu użytkownikowi dostępu do funkcji uznanych za niebezpieczne, a także ze względu na „przywiązanie” wczesnych wersji do kodowania polskich znaków w opracowanym przez Microsoft systemie „Windows-1250” (zamiast zgodności z normą ISO 8859-2 czy z Unicode) i pewne niedogodności w obsłudze – nigdy nie chciałem go używać. Ograniczę się zatem do stwierdzenia, że taki program istnieje, jest popularny, w Internecie jest wiele materiałów dotyczących używania tego programu i rozwiązywania związanych z nim problemów. Szczegółów proszę jednak szukać u kogoś innego.

Pegasus Mail

Historycznie pierwszym klientem pocztowym, którego zacząłem używać w systemie Windows była wczesna wersja Eudory (1.2, czy coś takiego). Przedtem był tekstowy Pine na konsoli Linux, czy jakieś funkcje pocztowe w różnego typu BBSach (Bulletin Board System). Kiedy jednak zaczęła się epoka Windows 98, na moich komputerach królował już zdecydowanie Pegasus Mail.

O wyborze tego programu zadecydowało kilka czynników: przede wszystkim jest darmowy i to bez zastrzeżenia tylko do użytku prywatnego, oprócz protokołów SMTP/POP3 obsługuje pocztę elektroniczną w sieciach Novell NetWare (a taką siecią zajmowałem się w pracy), w porównaniu z klientami pocztowymi Microsoftu jest wręcz „pancerny”: nie uruchamia automatycznie żadnych załączników, a dzięki własnemu „silnikowi” HTML nieobsługującemu skryptów, wykazuje odporność na przemycanie szkodliwych dodatków również tą drogą. Dla mnie duże znaczenie ma także fakt, że autor programu nie traktuje użytkownika jak idiotę: jak się już kliknęło opcję otwarcia jakiegoś załącznika, to nie trzeba obchodzić jakichś dodatkowych blokad czy czytać serii głupawych ostrzeżeń (których już za trzecim razem i tak nikt nie czyta, tylko klika „OK”).

Najnowsza wersja Pegasus Mail to 4.72 (dostępna tutaj) powstała w marcu 2014 roku. Przeznaczona jest dla Windows 2000/XP/Vista/7/8, ale teoretycznie powinna działać również pod Windows 98 z rozszerzeniem KernelEx. Napisałem „teoretycznie”, gdyż próby przeprowadzone przeze mnie nie dały pozytywnych rezultatów: program wprawdzie uruchamiał się, ale działał niestabilnie.

Podobnie ma się rzecz z wersją 4.51, „oficjalnie” wspieraną na platformie Windows 98: program wprawdzie działa, ale przy zamknięciu generuje „Runtime error 216”. Z tego błędu trudno się wyplątać: proces nie zostaje zatrzymany i po zamknięciu okna z komunikatem natychmiast otwiera się następne. Jedyne wyjście to restart systemu.

Wypróbowaną przeze mnie stabilną wersją Pegasus Maila na platformie Windows 98 jest 4.41. Została ona już usunięta z oficjalnego repozytorium, dlatego umieściłem ją tutaj. Gdyby jednak u kogoś dalej występowały problemy ze stabilnością, proponuję sprawdzenie wersji 4.31.

Tak na marginesie, te problemy ze stabilnością (a występowały również w przeszłości) to jakaś dziwna sprawa. Pegasus Mail ma wśród użytkowników opinię bardzo stabilnego. Może powodem jest polska wersja systemu Windows?

Dla mnie Pegasus Mail to już właściwie historia. Powodem zmiany klienta pocztowego było bardzo długie zwlekanie autora z zaimplementowaniem protokołu IMAP. W pewnym momencie nie mogłem już dłużej czekać i „przesiadłem się” (aczkolwiek nie bez trudu – lata przyzwyczajeń) na Thunderbirda, a skoro już to zrobiłem, nie widzę powodów do powrotu.

Nadal jednak polecam Pegesus Mail dla bardzo słabych systemów: działa sprawnie nawet na takich maszynach, na których Thunderbird nie bardzo chce się uruchamiać.

Thunderbird 2.0.0.23

To bardzo rozbudowany i funkcjonalny klient e-mail, a ponadto czytnik grup dyskusyjnych i kanałów informacyjnych (RSS). Obsługuje zarówno POP3 jak i IMAP (i to dobrze), umożliwia zaawansowane zarządzanie wiadomościami łącznie z automatycznym przenoszeniem do stosownych folderów (tylko najpierw trzeba stworzyć reguły), filtrowanie spamu itp. Wygodny edytor pozwala tworzyć zarówno „zwykłe” wiadomości tekstowe, jak i eleganckie dokumenty z wykorzystaniem HTML. Nie ma problemu z jednoczesną obsługą wielu kont pocztowych, kanałów RSS czy serwerów grup dyskusyjnych. Wprawdzie ostatnią wersją programu ze wsparciem dla Windows 98 jest 2.0.0.24, ale ja bardzo długo pozostawałem wierny edycji o „oczko” starszej.

Zaraz, zaraz – powiecie: najnowsza wersja Thunderbirda to 31.5.0, a on tu z jakimiś 2.x wyjeżdża. Toć to musi być jakaś okropna staroć, nie nadająca się do normalnego użytku. Nic bardziej błędnego. Wysoki numer najnowszej wersji Thunderbirda wynika z zaangażowania się Mozilli w swoisty „wyścig” polegający na tym, że nawet niewielkie zmiany w programie są powodem do zmiany numeru wersji. Oczywiście, najnowszy Thunderbird zawiera wiele funkcji i usprawnień, których nie było w wersjach wydanych kilka lat temu, ale nie dotyczą one, lub dotyczą w niewielkim stopniu samej obsługi poczty czy grup dyskusyjnych. Wynika to także i stąd, że te usługi nie rozwijają się w sposób tak dynamiczny jak choćby serwisy WWW. E-mail to e-mail, taki sam dzisiaj, jak pięć czy dziesięć lat temu.

Tak więc Thunderbird w wersji 2.x jest, nawet teraz, pełnowartościowym programem do obsługi poczty elektronicznej. No, może z obsługą poczty HTML mogą występować jakieś trudności, ze względu na to, że do jej wizualizacji wykorzystywany jest stary „silnik” Gecko, ten sam co w przeglądarce Firefox 2.x. Jednak z drugiej strony, kto w e-mailach używa takich zaawansowanych „bajerów”, jak na stronach WWW? Toż to by się czytać nie dawało, zaś do formatowania tekstu czy dołączania obrazków podstawowy HTML jest wystarczający.

Zasadniczą wadą Thunderbirda jest, według mnie, jego stosunkowo duża „zasobożerność” i powolność działania, wynikająca wprost z faktu, że wywodzi się z projektu przeglądarki internetowej i zawiera dużą część jej kodu (wspomniany „silnik”). Wymaga zatem stosunkowo (jak na Windows 98) mocnej maszyny, ale jakieś Pentium II lub III z taktowaniem 300 MHz lub wyższym i minimum 128 MB pamięci RAM daje radę.

Thunderbird 10.0.x ESR, 3.1.x (KernelEx)

Po zainstalowaniu KernelEx można uruchomić nowszego Thunderbirda. Działają wersje 3.1.x aż do 3.1.20 i 10.0.x ESR aż do 10.0.12. Ja wypróbowałem 3.1.7, 10.0.5 ESR i 10.0.7 ESR. Tryb kompatybilności należy ustawić na Windows 2000 SP4.

Bezpośrednim bodźcem do „przesiadki” z wersji 2.x było poszukiwanie bardziej zaawansowanych metod filtrowania poczty, niż tylko według tematu, nadawcy lub adresata. Nowsze wersje programu pozwalają na używanie w filtrach dowolnych pól nagłówka wiadomości.

Z wersjami 10.0.x jest jednak trochę kłopotów. Przede wszystkim im wyższa wersja programu, tym wyższe wymagania, albo jeśli nie zmieniamy sprzętu – wolniejsza praca. To dlatego na moim notebooku wersja 10.0.5 sprawowała się lepiej niż 10.0.7, a do testowania kolejnych nie miałem już motywacji. Ponadto, jeśli uruchamiamy program pod Windows 98 (z KernelEx), to startuje on w trybie „offline” i trzeba za każdym razem przestawiać na połączenie z siecią. To jest po prostu niewygodne. Istnieje obejście tego problemu, ale... zapomniałem i nie chce mi się szukać. Jest to opisane w Internecie, gdyż analogiczne zjawisko miało w swoim czasie miejsce pod kontrolą niektórych dystrybucji Linuksa. Rozwiązanie tam opisane pasuje również i do tego przypadku.

Ja jednak postanowiłem pod Windows 98 zainstalować Thunderbirda 3.1.7. Działa bez problemów, funkcjonalnie niewiele się różni od wersji 10.0.7, a nawet od obecnie przeze mnie używanej pod Windows XP – 17.0.11 ESR. To z powodu wspominanego wcześniej „wyścigu” numerów wersji. No dobrze: a jak się ma ta funkcjonalność do najnowszych edycji? W końcu mamy już Thunderbirda 31.5.0! Odpowiem krótko: najnowsze wersje w ogóle mi „nie pasują” ze względu na wprowadzone zmiany w wyglądzie i funkcjonowaniu interfejsu. Ne zainstaluję nowego Thunderbirda, jeśli nie będę musiał.

Naturalnie, trzeba się też pogodzić z pewnymi ograniczeniami. Do Thunderbirda 3.1.x trudno już dzisiaj znaleźć dodatki (plugins) rozszerzające funkcjonalność, zaś te od nowszych wydań nie pasują. Jednak na stosunkowo słabym sprzęcie, na jakim zwykle działa Windows 98 i tak nie powinniśmy instalować żadnych dodatków, albo kompletnie „zamulimy” program.

Hellcore Mailer

Powolność i „zasobożerność” Thunderbirda sprawiła, że zacząłem poszukiwać programu pocztowego nadającego się na słabsze systemy, ale z wbudowaną obsługą grup dyskusyjnych, czego nie ma Pegasus Mail. A gdybym już znalazł, to co by szkodziło używać go również na mocniejszych maszynach? Nie lubię mieć na każdym komputerze czego innego. Wysłałem zapytanie na grupę pl.comp.mail i wtedy jeden z uczestników wskazał mi Hellcore Mailer.

Według opisu autora „Hellcore Mailer to polski program pocztowy i czytnik grup dyskusyjnych zaprojektowany z myślą o prostocie obsługi, najwyższej wydajności i rozbudowanej, ale nie przytłaczającej funkcjonalności”. Trzeba przyznać, że jeśli chodzi o wydajność i niewielkie zapotrzebowanie na zasoby systemowe, program nie ma sobie równych w tym zestawieniu. Również zakres dostępnych funkcji zdradza „zapatrzenie się” autora na najlepsze wzorce.

Jeśli jednak chodzi o prostotę obsługi, to bym dyskutował. Może dla autora wszystko jest proste i intuicyjne, ale dla mnie, przyzwyczajonego do innych aplikacji, program wymagał nieustannej uwagi podczas obsługi. Niezwykle łatwo jest w nim na przykład przypadkowo skasować folder z pocztą zamiast pojedynczego e-maila (bo trudno na pierwszy rzut oka stwierdzić, gdzie jest „fokus”, czyli która część okna interfejsu jest właśnie aktywna), występowały różne dziwne anomalie, a po konsultacji z autorem okazywało się, że trzeba ustawić jakieś parametry, których istnienia „za Chiny” bym się nie domyślił, konieczność ustawiania dodatkowych parametrów i ryzyko utraty przechowywanych e-maili przy aktualizacji programu i tak dalej. Jeśli komputer ma być narzędziem pracy (a ja go tak traktuję), to oprogramowanie musi mi umożliwiać skoncentrowanie uwagi na pracy, a nie na narzędziu.

To wszystko oraz błędy wersji beta (to nie taka stabilność, jak np. w wersjach beta Thunderbirda, Firefoksa, K-meleona czy wielu innych programów open source), a także brak obsługi protokołu IMAP (pojawił się w prawdzie w ostatnich „dziennych” kompilacjach, ale jego użycie grozi utratą poczty i narobieniem zamieszania w folderach na serwerze) sprawiło, że programu tego nigdy nie zdołałem polubić. To jednak moja subiektywna opinia, zapraszam chętnych do wyrobienia sobie własnego zdania.

Ostatnia „dzienna” kompilacja Hellcore Mailera ma datę 30.12.2012 r., wygląda więc na to, że rozwój projektu się zatrzymał i „porządnej” implementacji protokołu IMAP się nie doczekamy. Szkoda.

Opera

Opera nieprzypadkowo znalazła się w tym zestawieniu. To nie tylko przeglądarka WWW, ale również funkcjonalny program pocztowy, czytnik grup dyskusyjnych i kanałów informacyjnych. Skoro można na starym sprzęcie uruchomić Operę (patrz „Czym przeglądać Internet?”) i oglądać strony internetowe, to można również za jej pomocą obsługiwać pocztę.

Osobiście nigdy nie byłem zwolennikiem „kombajnów” internetowych typu „wszystko w jednym”, zawsze wolałem mieć oddzielnie przeglądarkę i oddzielnie program pocztowy. To podejście bardzo dobrze się sprawdzało, gdy klientem pocztowym był „lekki” Pegasus Mail, bo jeśli chciałem tylko sprawdzić pocztę, nie musiałem uruchamiać „ciężkiej” przeglądarki. Obecnie jednak przeglądarkę mam otwartą prawie non stop, a klientem pocztowym jest zwykle Thunderbird, któremu do „lekkości” daleko. Może więc powinienem zweryfikować swoje stanowisko, ale dla dinozaura przyzwyczajenie jest drugą naturą.

W każdym razie o Operze jako programie pocztowym więcej nie napiszę. Nie mam doświadczenia.

The Bat, Eudora, Outlook i cała reszta

Nie sposób opisać wszystkich programów pocztowych. Użytkownicy zainteresowani „profesjonalną” obsługą e-maili zapewne zwrócą uwagę na The Bat. To wprawdzie program komercyjny, ale starsze wersje, w tym działające z Windows 98, bywały dostępne z czasopismami komputerowymi. Jeśli komuś nie przeszkadza wyświetlanie reklam (mnie przeszkadza), być może zechce wypróbować Eudorę. Wprawdzie rozwój programu został wstrzymany w 2006 roku i nie można już kupić licencji komercyjnych, ale nadal można go pobierać i używać jako freeware. Właściciele licencji Microsoft Office zapewne mają zainstalowanego Outlooka. Starsze wersje tego programu były również rozprowadzane z urządzeniami Pocket PC. Nigdy nie używałem tego programu do obsługi poczty i go nie polecam, ale to jest moje zdanie. Faktem jest, że dla bardzo wielu internautów jest to podstawowy klient poczty elektronicznej. I tak dalej, i tak dalej...

SMTPAuth

„Mam fajny program pocztowy, używałem go przez wiele lat, ale teraz nie mogę wysłać żadnej wiadomości. Czy muszę z niego zrezygnować?” Niekoniecznie. Problem wynika stąd, że stary program pocztowy nie obsługuje autoryzacji SMTP, a teraz właściwie wszystkie serwery tego wymagają. Nawet gdybyśmy znaleźli (albo sami uruchomili) serwer pocztowy posługujący się starą wersją protokołu SMTP, to i tak na 100% znajdzie się on na wszystkich możliwych listach antyspamowych i każdy sensownie skonfigurowany serwer czy klient pocztowy u odbiorcy naszą pocztę odrzuci.

Możemy jednak skorzystać z usług pośrednika (proxy), jakim jest na przykład SMTPAuth. Program pozostaje na stałe uruchomiony w systemie i przechwytuje operacje wysyłania e-maili z programu pocztowego, a następnie sam je przesyła do serwera korzystając z protokołu ESMTP. To naprawdę działa (przetestowałem), ale na co dzień nie mam powodu, żeby korzystać z tego rodzaju oprogramowania. Jeśli ktoś byłby zainteresowany tym tematem, proszę o informację w komentarzu. Wtedy (być może) postaram się napisać więcej.

Co z tego wynika?

Moim zdaniem z tych wszystkich rozważań wynika jedno: nawet dość wiekowy sprzęt, pod warunkiem właściwego doboru oprogramowania, nadaje się do obsługi poczty elektronicznej niemal równie dobrze, jak najnowsze wielordzeniowe „potwory”. Chyba, że ktoś naprawdę nie może poczekać kilka sekund dłużej na uruchomienie programu, czy na ściągnięcie poczty. Informatyka jest jednak zabawą dla cierpliwych, o czym właściciele „potworów” też się przekonają „na własnej skórze”, raczej prędzej, niż później.

A może jednak (nie) Linux?

Na początek powinienem chyba wyjaśnić, dlaczego tak uparcie powracam do Linuksa, pomimo tylu negatywnych doświadczeń.

Nie chodzi tylko o to, że Windows to system komercyjny i trzeba za niego zapłacić, chociaż cena też gra rolę: nikt nie da kilkuset złotych za system do komputera kupionego za kilkadziesiąt, albo otrzymanego za darmo. Problem również w tym, że dostęp do starszych wersji systemu jest utrudniony z powodu ograniczeń nałożonych przez Microsoft oraz działań nieuczciwych sprzedawców używanych komputerów, którzy próbują „oddzielać” system na licencji OEM od sprzętu na którym został zainstalowany i sprzedawać te komponenty osobno (według zasad ustalonych przez Microsoft jest to nielegalne). Nowe wersje systemów Microsoftu na starym sprzęcie po prostu „nie pójdą”, zaś „kombinacje” polegające na tym, że trzeba zakupić odpowiednio wysoką wersję najnowszego systemu żeby móc „legalnie” używać starszej wersji, przypominają jako żywo praktyki z czasów PRL‑u: „dopuszcza się możliwość zakupu za mięso wódki...”. Wreszcie te dążenia Microsoftu do uzależnienia od siebie użytkowników i sprawowania kontroli nad ich komputerami poprzez systemy rejestracji, wymuszanie aktualizacji, dyktowanie co wolno, a czego nie wolno itp. System licencjonowania produktów tej firmy jest tak zmienny i skomplikowany, że nawet partnerzy handlowi potrafią się gubić, zwłaszcza jeśli w grę zaczyna wchodzić wirtualizacja czy licencje dostępowe do systemów serwerowych.
A gdyby tak dało się zdecydowanie odciąć od „towarzystwa” z Redmond i zainstalować jakiś system operacyjny który byłby łatwo dostępny, darmowy (bądź niedrogi) i nieobarczony ograniczeniami dotyczącymi sposobu użytkowania, reinstalacji, odsprzedaży czy przekazania komuś innemu, bez systemu rejestracji czy innych metod uzyskiwania informacji o użytkowniku?

Ale nie tylko to. W przypadku starszych systemów Microsoftu, takich jak Windows 98 (XP jest jeszcze „w porządku”), pomimo dostępu do ogromnej bazy aplikacji użytkowych na wszelkie okazje, niektórych rzeczy po prostu nie da się zrobić. Za część tych ograniczeń odpowiedzialny jest sprzęt i nie pozostaje nic innego, jak się z tym pogodzić. Za inne jednak odpowiada oprogramowanie, szczególnie jeśli w grę zaczyna wchodzić Internet. Coraz więcej serwisów webowych przestaje prawidłowo działać, gdyż pod Windows 98 nie są prawidłowo interpretowane wykorzystywane w nich skrypty.

Wszystko to skłania do poszukiwania systemu alternatywnego. No dobrze, ale to musiałby być system operacyjny „z prawdziwego zdarzenia”, możliwy do opanowania przez „zwykłego” użytkownika, oferujący środowisko graficzne (na konsolę tekstową użytkownik Windows się nie „przestawi”) i dostęp do dużej liczby programów aplikacyjnych obejmujących większość dziedzin zastosowań komputera osobistego. Nie jestem skłonny do ograniczania funkcjonalności mojego systemu komputerowego, czy dużych wyrzeczeń jeśli chodzi o wygodę obsługi. Ponadto dla mnie ideałem byłoby, żeby system ten pozwalał uruchamiać programy dla Windows, gdyż w ciągu wielu lat korzystania z komputera zdołałem zgromadzić pokaźną bibliotekę takich programów praktycznie zaspokajającą większość moich potrzeb. Wreszcie, system musiałby radzić sobie z obsługą leciwego i stosunkowo mało wydajnego sprzętu, w końcu piszę przecież blog o starych komputerach.

Takim systemem miał być ReactOS, ale ten projekt praktycznie się nie rozwija, a w obecnym stadium system nie nadaje się do normalnej pracy nawet dla użytkownika „domowego”. W ten sposób jedyną alternatywą wydaje się Linux, pomimo braku kompatybilności z Windows (projektu Wine nie biorę pod uwagę, na słabszym sprzęcie to „porażka”), skomplikowanej instalacji (chociaż już nie zawsze) i obsługi (a tu już zależy o co chodzi: pulpit jaki jest, każdy widzi, ale spróbujmy coś choć trochę mniej „standardowego” zrobić) i uboższej oferty oprogramowania (choć są i „perełki” na tyle dobre, że ze świata Linuksa trafiły do Windows, jak choćby OpenOffice czy GIMP, żeby daleko nie szukać). Gdyby jeszcze nie te problemy z obsługą sprzętu...

Bezpośrednim bodźcem do tego, by dać Linuksowi jeszcze jedną szansę stał się komentarz Jerzego do wpisu „Dlaczego nie Linux”, zamieszczony 3 marca tego roku (chodzi o komentarz do pierwszej publikacji, zamieszczony 9 marca 2014 roku). Jerzy pisze, że korzysta z systemów Puppy Linux Slacko i Precise. Wprawdzie próbowałem już na moim notebooku „szczeniaczków” Slacko i Wary z negatywnym wynikiem (system wprawdzie działał, ale nie wykrył żadnego z moich urządzeń sieciowych, a co jest wart Linux bez dostępu do Internetu?), ale pomyślałem sobie: a może jednak wybrałem niewłaściwą dystrybucję? Po analizie zdecydowałem się spróbować jeszcze raz z systemem Puppy Linux Precise 5.7.1 Retro, który według dokumentacji ma pracować na komputerach z pamięcią poniżej 256 MB (mój notebook ma 192 MB RAM bez możliwości rozszerzenia) i zapewniać obsługę starszego sprzętu.

1. Uruchamiam dystrybucję „live”

Teoretycznie uruchomienie dystrybucji „live” jest proste: pobieramy obraz ISO stąd, nagrywamy na płytę CD i uruchamiamy komputer z przygotowanej płyty. No tak: ale moja Toshiba nie jest wyposażona w napęd CD!

No to inaczej: z przygotowanej płyty CD mogę uruchomić system na jakimś innym komputerze, zrobić startowy pendrive (Puppy ma program BootFlash do przygotowywania takich instalacji), uruchomić system z tak przygotowanego nośnika i... nie gotowe. Bios mojego komputera nie ma funkcji uruchamiania systemu z pamięci USB. Zainstalowałem wprawdzie Plop Boot Manager, który ma rozwiązywać ten problem, ale tu przykra niespodzianka: jakkolwiek bym przygotowywał system przy pomocy instalatora Puppy Precise (a jest kilka opcji do wyboru), system nie startuje (a Slacko się uruchamiał). Rozwiązaniem okazało się przygotowanie nośnika startowego programem Rufus dla Windows.

Uruchomiłem zatem „szczeniaczka” z pamięci USB i bingo! Został wykryty mój adapter WiFi w slocie PC Card. To już była zapowiedź sukcesu. Kiedy jeszcze okazało się, że za pomocą aplikacji Frisbee udało mi się skonfigurować połączenie sieciowe i połączyć z domową siecią komputerową (udostępniane połączenie na komputerze stacjonarnym z Windows XP), poczułem się prawie „w domu”. W końcu miałem działającego Linuksa z dostępem do Internetu.

Po uruchomieniu przeglądarki internetowej (Puppy Precise zawiera standardowo dwie: SeaMonkey 2.19 i Opera 12.16) entuzjazm jednak gwałtownie opadł: wystarczyło otworzyć trzy karty w przeglądarce, żeby cały system „zatkał” się tak dokumentnie, że nic się nie dało zrobić i jedynym wyjściem okazał się reset komputera.

Tak więc Puppy Precise uruchomiony z „live pendrive” wykazał swój potencjał, ale do normalnej pracy na moim sprzęcie się nie nadawał. Złożyłem to na karb niskiej wydajności portu USB w moim komputerze (standardowo jest tylko jeden port USB 1.1) i postanowiłem sprawdzić, jak system będzie się zachowywał po instalacji na twardym dysku.

2. Z twardym dyskiem nie tak prosto

Instalacja Puppy Linux na twardym dysku okazała się nie taka prosta, a to dlatego, że chciałem zachować system Windows 98. Podejrzewałem (jak się później okazało – słusznie), że Linux nie spełni do końca moich wymagań i będę chciał wrócić do starego, wypróbowanego systemu. Jednak mój twardy dysk w notebooku o pojemności jedynie 6 GB okazał się zbyt mały, aby pomieścić dwa systemy.

W pierwszej kolejności musiałem zatem kupić odpowiedni dysk twardy. Tu kilka uwag dla tych, którzy również będą zmuszeni pójść tą drogą. Po pierwsze, jeśli kupujemy dysk do starego komputera, to prawie na pewno będzie to urządzenie z interfejsem ATA, a nie SATA (cokolwiek by to nie znaczyło). Po drugie, jeżeli oryginalny dysk miał małą pojemność, tak jak moje 6 GB, to bezpieczniej będzie, jeśli pojemność „nowego” nie będzie przekraczała 40 GB, a to dlatego, że BIOS komputera może sobie nie poradzić z obsługą dużych dysków. Piszę „nowego” w cudzysłowie, bo naprawdę nowego dysku ATA o niewielkiej pojemności raczej już nie dostaniemy, będzie to zatem zakup sprzętu używanego „z drugiej ręki”. Tak więc, po trzecie, postarajmy się kupić u sprzedawcy, który da jakąś gwarancję i pozwoli zwrócić dysk w przypadku stwierdzenia niesprawności. Mnie udało się nabyć dysk Fujitsu o pojemności 30 GB za cenę poniżej 20 zł. Uznałem, że tyle mogę poświęcić na potrzeby eksperymentu.

Teraz trzeba było przenieść system Windows 98 ze starego dysku na nowy. W przypadku komputera stacjonarnego sprawa jest prosta. Podłączamy nowy dysk jako drugi i przy pomocy specjalnego oprogramowania przenosimy dane. Jednak notebooki na ogół nie pozwalają na podłączenie drugiego dysku. W takim przypadku przydaje się mały gadżet – kabelek pozwalający na podłączenie typowego dysku twardego do interfejsu USB.


Kabel taki jak na zdjęciu można zdobyć za kwotę poniżej 10 zł. Wystarcza aby podłączyć do portu USB 2.0 (USB 1.1 ma zbyt małą wydajność prądową) dysk ATA 2,5”, taki jak do laptopa. Jeśli chcielibyśmy podłączyć dysk 3,5”, to musimy mieć dodatkowy zasilacz. Można kupić kabel serwisowy z zasilaczem, ale kosztuje sporo drożej. Można również wykorzystać zasilacz wymontowany ze starego komputera. Nie będzie wprawdzie tak elegancko, ale równie skutecznie.

Teraz trzeba wymontować dysk twardy z laptopa. W większości takich komputerów dysk twardy jest dostępny po odkręceniu niewielkiej klapki na spodzie urządzenia, jednak w Toshibie 3440CT należy zdjąć podpórkę pod nadgarstki przy klawiaturze. Gdyby ktoś miał właśnie taki komputer, to tutaj jest instrukcja serwisowa.

Dalsza procedura jest następująca: podłączamy dysk z notebooka do innego komputera za pomocą naszego kabelka USB, robimy kopię zapasową (backup) dysku za pomocą odpowiedniego oprogramowania, podłączamy nowy dysk i odtwarzamy naszą kopię. Ważne, żeby użyty program kopiował całą strukturę dysku, wraz z tablicą partycji i sektorem startowym. Ja użyłem aplikacji Paragon Drive Backup dla Windows. Posługiwałem się wersją komercyjną rozprowadzaną z czasopismem Komputer Świat Ekspert, ale do tego celu wystarczy Paragon Drive Backup 9.0 Free Edition, dostępny tutaj.

Teraz uruchamiamy jakiś dobry program do zarządzania partycjami dyskowymi. Proponuję użyć Paragon Partition Manager 2013 Free Edition, dostępnego tutaj. Po uruchomieniu programu powinniśmy zobaczyć na dysku USB partycję (partycje) z systemem Windows. U mnie były to dwie partycje, gdyż założyłem oddzielną na plik wymiany, jak to opisywałem wcześniej przy instalacji Windows 98. Przed założeniem partycji dla Linuksa postanowiłem powiększyć trochę przestrzeń dla systemu Windows. Wymagało to przesunięcia partycji na plik wymiany i powiększenia partycji systemowej. Paragon Partition Manager „potrafi” wykonać takie operacje bez utraty danych. Następnie założyłem dwie partycje dla Linuksa: z systemem plików ext3 o rozmiarze około 17 GB (dla Puppy Linux to sporo) i linux-swap (partycja wymiany) 512 MB.

Montujemy nowy dysk w notebooku i uruchamiamy system. Jeśli wszystko zrobiliśmy poprawnie, system Windows powinien wystartować bez problemu. Jeśli był zainstalowany jakiś niestandardowy boot manager (tak jak u mnie: Plop Boot Manager), to powinien zostać zachowany. U mnie wszystko było w porządku. Dopiero teraz mogłem przystąpić do instalacji Linuksa.

3. Instalacja Puppy Linux Precise na dysku twardym

Dość długo zastanawiałem się, w jaki sposób o tym napisać. Doszedłem do wniosku, że nie będę się szczegółowo rozpisywać. Puppy Linux Precise 5.7.1 to system współczesny (choć z ubiegłego roku, więc najbardziej zadeklarowani wyznawcy nowości mogą go uznać za przestarzały) i dokładne instrukcje instalacji można znaleźć w sieci, choćby tutaj, albo tutaj. Ja skoncentruję się w kilku punktach na szczególnych cechach mojej instalacji.

  • Instalator Puppy Linux oferuje dwa typy instalacji: Frugal, w tym przypadku Puppy współistnieje na jednej partycji z innym systemem operacyjnym, lub Full, gdzie Linux zajmuje całą wydzieloną partycję. Ja chciałem sprawdzić, jak Puppy Linux sprawdzi się jako podstawowy system operacyjny komputera, dlatego wybrałem instalację Full.
  • Partycje dla Linuksa przygotowałem wcześniej w programie Paragon Partition Manager, dlatego nie musiałem używać do tego celu aplikacji GParted.
  • Moja partycja linuksowa była „widziana” jako /dev/sda3 i taką opcję wybrałem podczas instalacji.

Samo kopiowanie plików nowego systemu operacyjnego przebiegło bez żadnych „sensacji”. Do zakończenia operacji pozostało jeszcze zainstalowanie GRUBa, pełniącego funkcję programu rozruchowego.

4. „GRUBe” problemy

Wymyśliłem, żeby zachować Plop Boot Manager, a GRUBa zainstalować na partycji /dev/sda3. Wyborem systemu zajmowałby się Plop, a GRUB byłby odpowiedzialny jedynie za start Puppy. Robiłem takie „numery” wcześniej z innymi dystrybucjami Linuksa i innymi programami rozruchowymi, tym razem jednak mi się nie udało. Albo źle zainstalowałem GRUBa, albo Plop Boot Manager „nie potrafi” uruchomić systemu z tak przygotowanej partycji. Chciałem jak najszybciej zobaczyć system „w akcji”, dlatego nie badałem dalej tej sprawy.

Zdecydowałem się na bardziej „standardową” instalację GRUBa, w sektorze startowym dysku twardego, co oznaczało niestety pozbycie się Plopa. W programie Legacy GRUB config 2013 wybrałem „Quick Mode”, gdyż podejrzewałem, że niewłaściwie podane parametry w Expert Mode stały się przyczyną mojej porażki w poprzednim kroku. Nestety „Quick Mode” nie ma zaimplementowanej żadnej „inteligencji” i instaluje swoje pliki „fazy 2” (Stage 2) na partycji /dev/sda1. To jest dobre, jeśli przeznaczamy cały dysk dla Linuksa, ale u mnie /dev/sda1 to partycja z systemem Windows 98. Taka instalacja doprowadziła zatem do tego, że system nie był w stanie wystartować.

Pora na odrobinę „ręcznych” poprawek. Po uruchomieniu GRUBa, kiedy pojawi się menu startowe, wciskamy szybko klawisz „C” (trzeba to zrobić naprawdę szybko, na reakcję mamy trzy sekundy), a następnie wprowadzamy z klawiatury następujące polecenia:

root (hd0,2)
kernel /boot/vmlinuz root=/dev/sda3 pmedia=atahd vga=normal
boot

To powinno uruchomić nasz system. Teraz montujemy partycję /dev/sda1 (wystarczy kliknąć ikonę na pulpicie), otwieramy aplikację „edit” i pobieramy do edycji plik /mnt/sda1/boot/grub/menu.lst Doprowadzamy go do mniej więcej takiej postaci:

timeout 10
default 0
#

title Windows 98
root (hd0,0)
chainloader +1

title Puppy Linux 5.7.1 Full
root (hd0,2)
kernel /boot/vmlinuz root=/dev/sda3 pmedia=atahd vga=normal

Teraz restartujemy system („Menu” → „Shutdown” → „Reboot computer”). Jeśli wszystko wykonaliśmy prawidłowo, powinniśmy po tej operacji zobaczyć menu startowe pozwalające na wybór systemu operacyjnego. W moim przypadku na reakcję mamy 10 sekund (pierwszy wiersz pliku menu.lst), a jeśli tego nie zrobimy, uruchomi się domyślny system, którym jest Windows 98.

5. „Szczeniaczek” w akcji

Nadeszła pora na przetestowanie działania systemu. Na początek wybrałem przeglądanie stron WWW, gdyż to właśnie sprawia problemy pod Windows 98 i może być bodźcem do zmiany systemu.

Puppy Precise 5.7.1 Retro zawiera w swojej instalacji dwie przeglądarki internetowe: SeaMonkey 2.19 i Opera 12.16. W celu dogodzenia swoim przyzwyczajeniom zainstalowałem jeszcze z repozytoriów Firefoksa 11.0.

Domyślną przeglądarką jest SeaMonkey i ją też wziąłem „na pierwszy ogień”. Otwarcie kilku stron wykazało jednak jej zasadniczą wadę: SeaMonkey nie jest w stanie wyświetlać poprawnie współczesnych serwisów. Strony wyglądają gorzej, niż w przeglądarce K-Meleon pod Windows 98. „Skreśliłem” zatem ten program już na starcie: nie po to instalowałem Linuksa. Co innego Opera i Firefox: działy całkiem przyzwoicie, ze wskazaniem na Firefoksa.

W tym momencie zaznaczył się pierwszy poważny problem: w przypadku otwarcia w przeglądarce kilku stron internetowych, zwłaszcza zawierających duże ilości reklam, system operacyjny miał tendencję do „zatykania się”. Objawiało się to bardzo długim czasem reakcji systemu, długim czasem oczekiwania na wczytanie się stron oraz bardzo intensywną pracą twardego dysku. Najwyraźniej chodzi o zbyt małą pojemność pamięci operacyjnej, co prowadzi do intensywnego wykorzystywania partycji „swap”.

Postanowiłem zatem usprawnić pracę poprzez odfiltrowanie natrętnych reklam dodatkiem Adblock Plus. Zainstalowałem dodatek w przeglądarce Firefox i... kompletna porażka! Już otwarcie trzech stron internetowych spowodowało prawie całkowite zablokowanie systemu, a przecież na tym samym komputerze pod Windows 98 otwierałem w przeglądarce K-Meleon z Adblock Plusem cztery do pięciu stron i praca nadal była możliwa. Spróbowałem tego w przeglądarce SeaMonkey i efekt ten sam. Praca z dodatkiem Adblock Plus pod kontrolą Puppy okazała się niemożliwa.

Po dłuższym czasie szperania po Internecie zdecydowałem się zastosować technikę blokowania niepożądanych dodatków poprzez modyfikację pliku /etc/hosts, opisaną tutaj. Opiera się ona na fakcie, że w większości przypadków śmieci te dostarczane są przez dedykowane serwery, których adresy można odfiltrować. To działa, chociaż nie tak dobrze jak AdblockPlus. W szczególności nie ma możliwości odfiltrowania reklam umieszczonych na macierzystym serwerze danej strony, jak również przeszkadzających elementów samego serwisu. Doszedłem jednak do wniosku, że „lepszy rydz, niż nic”. Szczególnie sprawdza się ta metoda w połączeniu z przeglądarką Opera, posiadającą własny mechanizm blokowania dodatków.

W tych warunkach da się w miarę wygodnie surfować po sieci i system zachowuje „responsywność” przy otwarciu trzech, czterech zakładek w przeglądarce. To żadna rewelacja, ale na moim sprzęcie Puppy na więcej nie pozwala.

Nadeszła pora na poważniejsze zadanie, jakim było przygotowanie i opublikowanie tego wpisu. Do jego wykonania zainstalowałem jeszcze pakiet LibreOffice 4.3.5.2, którego użyłem do przygotowania tekstu. Mogłem wprawdzie użyć dostępnego w systemie procesora tekstów abiword 2.9.4, ale to jest program, którego nie poleciłbym nawet wrogowi. Fakt, że czytacie ten tekst świadczy o tym, że się dało. Jednak z powodu problemów z wydajnością systemu praca była mniej komfortowa, niż pod Windows 98.

Podsumowanie*

Puppy Linux sprawdził się na moim notebooku na tyle, że postanowiłem go pozostawić w charakterze drugiego systemu, do zadań które będą sprawiały trudności pod Windows 98. Podstawowym systemem operacyjnym pozostaje jednak ten ostatni. 192 MB pamięci RAM mojej Toshiby to zbyt mało, aby „szczeniaczek” mógł „dobrze się poczuć”. Wydaje mi się, że do wygodnej pracy potrzebowałbym komputera z procesorem taktowanym co najmniej zegarem 500 MHz i wyposażonym w minimum 512 MB pamięci RAM. Taki komputer może jednak spokojnie „uciągnąć” Windows XP. Co może być zatem decydującym argumentem za zainstalowaniem Linuksa? Moim zdaniem – chyba tylko niedostępność lub zbyt wysoki koszt licencji Windows.

* Ostatecznie jednak szczeniaczek został usunięty z mojego notebooka ze względu na problemy z wydajnością. Sensowna praca z więcej niż jedną aplikacją okazała się bardzo uciążliwa. Gwoździem do trumny okazały się jednak nieaktualne i niespójne repozytoria: zdarzało się, że aplikacja poprawnie pobrana z repozytorium i zainstalowana albo nie działała, albo raportowała niespełnienie jakichś zależności. Ja takiej sytuacji nie akceptuję, nie mam czasu na zabawę w loterię.